Kuchnie świata – czyli o dobrodziejstwach smaku Prowansji
Ona do mnie mówi, żebyśmy poszli gdzieś usiąść i coś zjeść:
– Jestem już trochę zmęczona – ciągnie dalej – weźmy metro na Jean Joures i dwie ulice dalej jest świetna, a niedroga restauracja. Posmakujesz tutejszych specjałów.
Był wieczór, a rzecz działa się w Tuluzie. Ona mieszkała tutaj już od lat, a ja zupełnie niedawno zdążyłem ulokować się w akademiku. Dopiero zaczynałem moje półroczne stypendium we Francji.
Restauracja nazywała się l'Entrecôte, a przed głównym wejściem ustawiona była kolejka, jak się później okazało – czterdziestominutowa. Podobno w normie. Zapach smażonych warzyw mieszał się subtelnie z perfumami i kręconymi papierosami (większość Francuzów kręci tytoń, papierosy są zdecydowanie za drogie!). Wystarczyło sobie wyobrazić, że z najwyższego miejsca w mieście, pięknego parku Pech-David widać już Pireneje, a zaraz za nimi wieje śródziemnomorska bryza. Powietrze stawało się nagle lekkie, rześkie i niosące z sobą woń przygody. To wrażenie nie opuściło mnie ani na chwilę.
W końcu wchodzimy do resto, gdzie kelner wita nas, a potem prowadzi do stolika. Stoliki są dwuosobowe, kwadratowe, już nakryte, ustawione w kolumnie gęsto, jeden obok drugiego.
Francuzi, zwłaszcza ci południowi, podobnie jak Włosi, (ale mam wrażenie z większą nonszalancją niż, przepraszam, ordynarni les Italiens), są bardzo bezpośredni. Całują się za każdym razem na przywitanie i pożegnanie, dotykają, podczas rozmowy zmniejszają dystans, jak tylko mogą. Intuicja podpowiadała mi, że to wszystko tylko i wyłącznie przez słońce, które tam świeci prawie zawsze i jest jakieś jaśniejsze. Gdyby tak podać definicję negatywną tego, co chcę powiedzieć, to dopiero będąc we Francji, zrozumiałem muzykę Beatlesów, ich angielską melancholię, psychodelię i tę londyńską mgłę między rifami Goerge’a Harrisona. Nie wiem, co by grali chłopcy z Liverpoolu, gdyby urodzili się na południu Francji. Tyleż miłe i romantyczne, co mdłe ballady o miłości?
Dla odmiany tutaj, w l'Entrecôte, grają Brela, Bruela i młodą, francuską muzykę, której nie znam.
– Kiedy mówisz o Francji na myśl przychodzi ci wieża Eiffla, albo Le Fabuleux Destin d'Amélie Poulain. Francuzi bardzo tego nie lubią. Chcą być bardziej nowocześni, niż cukierkowa Amelia. Albo inaczej: chcą, żeby ta Amelia miała w uszach rap, czytała Jelinek. Ona spogląda w kartę dań:
– Do wyboru masz tylko deser.
Danie główne to bardzo tłusty, ale smaczny smażony antrykot polany wyśmienitym sosem o jakiejś tajemnej recepturze. Swoją drogą, zawsze kiedy coś jest „tajemnej” receptury, myślę o moim przyjacielu chorym na celiakie, który bez znajomości nawet najmniejszych spośród składników niewinnego sosu, musiałby odmawiać sobie skosztowania całości. Czy jemu zdradzono by recepturę?
Na przystawkę zamaszyście skropiona oliwą z oliwek sałata. Do tego butelka niedrogiego, firmowego wina korkowanego pod Bordeaux. No i piękny deser, np. lody oblane czekoladą i przystrojone dużymi kawałkami orzechów. Całość niezwykle tłusta i pewnie z tysiącami kalorii, których nie udało mi się zliczyć. Dokładnie policzalny był natomiast rachunek: 32 euro, czyli dokładnie połowę mniej, niż ten sam zestaw w paryskim l'Entrecôte. Całość na talerzu wygląda dość skromnie, ale nie o wielką kulinarną metaforę tu chodzi. Mam wrażenie, że jedzenie tutaj zaczyna się już kiedy stoisz w kolejce i czekasz. Patrzysz niepośpiesznie na lewo, na prawo. Oglądasz uważnie elewacje i fasady wysokich kamienic z czerwonej cegły, jasnobłękitne okiennice i różowe niebo. Myślisz patetycznie: Toulouse, Toulouse, la vie en rose.
Podchodzi do mnie pan z naręczem tulipanów i proponuje, żebym kupił jednego dla niej. Przechodzimy jedną ciasną uliczkę, potem drugą, mijamy mały straganik pana, który sprzedaje owoce morza: wielkie muszle, kraby, krewetki… obok niego stoi pani i piecze kasztany – 3 euro za torebkę. Kasztany smakują jak namiastka chałwy. Siadamy na bulwarze. Dokańczamy torebkę z kasztanami i otwieramy wino. Bardzo wytrawne i tanie, które na pewno nie służy do tego, żeby się nim upijać. Więc upijamy się dwiema butelkami. A przed nami widok na drugą stronę Garony.
Piotr Bewicz